środa, 19 listopada 2008

Rozdział XII



Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam. Za to, że tak długo musieliście czekać. Niestety szkoła daje niezłą jazdę.

Aha, już nigdy w życiu nie przeczytam opowiadania yaoi o Doktorze i Jacku. O mało zawalu serca nie dostałem przy tekście, że Doktor puścił pełne uwielbienia spojrzenie Jackowi. Naprawdę, wolę nie wiedzieć, kto w tym związku byłby semi. a kto uke. XD (Mam ogromną nadzieję, że Jack jest uke [BŁAGAM!!!!]).
No to by było na tyle. Jakby coś się wam nie podobało, napiszcie w komentarzach, a ja od razu poprawię.

Pozdrawiam

Gryyzli




Rozdział XII

Doktor z zainteresowaniem badał swoją „różdżką” najbliższe otocznie. Wyczuwała ona coś dziwnego, jakby nagromadzenie jakieś bardzo potężnej siły, której w ogóle nie powinno tu być. Podążył za wskazaniami swojego śrubokręta. Szedł powoli i dumnie, ale jednocześnie ostrożnie i spokojnie. Wiedział, że to coś może zaatakować w każdej chwili, a przecież na ulicy Londynu było tysiące obywateli. Chociaż prawdę mówiąc dziwni byli ci obywatele- niektórzy obserwowali go z zaciekawieniem, inni śmiało do niego podchodzili i wręczali mu funta, myśląc że to jakieś przedstawienie. W każdym bądź razie to nie było przedstawienie, a Doktor wiedział, ze niebezpieczeństwo może czaić się każdym, absolutnie każdym rogiem. Skręcił w ponurą, ciemną, obdrapaną uliczkę. Na wybrukowanej dróżce walały się różnorakie śmieci, powywracane kosze, w których zadomowiły się koty (na ich widok Doktor lekko się skrzywił), a także części (od teraz już na pewno nie używanych samochodów. Kręciło się na niej kilku obdrapanych typów, którzy na widok łatwego zarobku, jakim było okradzenie Doktora, wyszczerzyli groźnie zęby. Jednak go nie obrabowali. Nie mogli. Bali się świra z różdżką w ręku. Jednak Doktora niewiele to obchodziło. Praktycznie teraz nie obchodziło go nic co było związane ze światem ludzkim. Teraz obchodziło go tylko to co zdawało się dobiegać z dziwnego budynku stojącego przed nim. Dziwnego dlatego, że kształtem przypominał on krzywego i trochę kopniętego walca.
-A więc stąd dobiegasz...- stwierdził Doktor zafascynowanym tonem, jednocześnie wpatrując się w dziwnokształtny budynek. Podszedł do drzwi i ostrożnie je uchylił by zajrzeć do środka. Nic nie zobaczył. Było ciemno. Za ciemno. Postanowił tam wejść. Musiał. Tak nakazywała mu jego wrodzona ciekawość. Po chwili zniknął w rozległych ciemnościach.



***


Rose szła główną uliczką w Londynie, zmierzając ku głównemu budynkowi Torchwood. Towarzyszył jej Doktor. Minęli właśnie jakieś ogromne centrum handlowe, kiedy dogonił ich jakiś mężczyzna.
-Przepraszam bardzo- krzyknął. Po chwili stanęła przed nimi postać ubrana w błękitną koszulę i ciemne jeansy. Miała lekką zadyszkę.
-Peter Black- ukłonił się w półskłonie przed nimi tajemniczy osobnik, po czym wyjął jakąś legitymacje i pomachał przed ich twarzami tak szybko, że nawet bystre oko Doktora nie zdążyło zarejestrować co znajdowało się na dokumencie- dziennikarz do spraw... eee... normalnie paranormalnych- obcy wyszczerzył zęby w bezczelnym uśmiechu.
-Naprawdę- rzucił Doktor zaciekawionym tonem.
-No jasne złotko!- Peter zachichotał. Tylko on zdawał sobie sprawę co tak naprawdę się dzieje. -Nawiasem mówiąc mam do was parę pytań...-
-A niby czego chciałby się pan od nas dowiedzieć?- zapytała wojowniczo Rose- a nawet jeśli to czy myślisz, że ci na nie odpowiemy?- złapała Doktora za rękę, szczelniej oplatając swoje palce z jego palcami.
-Szczerze mówiąc: tak!- spojrzał on przeszywającym wzrokiem na obydwoje.- Czy w ostatnim czasie nie wyczuliście jakichś dziwnych zmian w powietrzu... jakąś promieniotwórczość?-
-Peter, tak się nazywasz prawda?- zaczął Doktor- a więc, myślę, że nawet jeśli wykryliśmy jakieś tajemnicze zjawisko i powiedzielibyśmy Ci o tym, to czy zrozumiałbyś coś z tego?-
Peter spojrzał na niego jadowitym spojrzeniem.
-Znowu to robisz Doktorze!- wypowiedział bez głębszego zastanowienia. Doktor i Rose rzucili na niego wybałuszone spojrzenie, a wtedy zrozumiał sens swojej ostatniej wypowiedzi- ... nauk ścisłych. Tak ty musisz być doktorem, bo tylko oni mają skłonność do robienia głupich docinek w każdej możliwej sytuacji- zakończył, chociaż w duchu gorąco modlił się aby kupili to kłamstwo. Wiedział, że teraz wszystko zależy od szczęscia.


***


Doktor szedł długim, ciemnym i wąskim korytarzem. Nie nie widział, chociaż jego wzrok był bardzo wyczulony na wszelkie zmiany. Powoli obracał się wokół własnej osi, raz za razem sprawdzając czy niczego nie przeoczył. Każdy na jego miejscu z łatwością mógłby nie dostrzec niezauważalnej, subtelnej różnicy. Każdy, ale nie on. On musiał brać pod uwagę wszystko. W końcu tak go uczono gdy był jeszcze małym dzieckiem. Wszystkich Władców Czasu tego uczono- Nieustanna czujność! Miej otwarty umysł! Na wszystko!- przypomniał sobie jednego za Starszych, który nauczał w Akademii. Doktor lubił uczyć się w Akademii. Pamiętał czasy, kiedy jeszcze jako mały chłopiec, student, albo raczej uczeń mieszkał w akademiku- o ile można to było nazwać akademikiem. W każdym bądź razie akademik przy Akademii w całości zbudowany był ze szkła. Pamiętał jak pierwszego dnia pobytu w nim wraz ze swoimi przyjaciółmi oglądał przez szklany sufit refleksje promieni dwóch słońc. Natomiast nocą otulał go do snu przeogromny księżyc, który wydawał się być znacznie większy, niż ten ziemski. Księżyc, który zdawał się sennie mrugać do każdego mieszkańca Gallifrey. Wtedy jeszcze przyjaźnił się z Masterem. Najlepsi przyjaciele. A teraz? Śmiertelni wrogowie. Ostatni z rasy Władców Czasu byli wrogami. Do tego stopnia, że Master wolał zginąć na jego rękach. Wolał umrzeć niż być skazanym na jego łaskę.
Przeszedł przez cały wąski korytarz i dotarł do sali zbudowanej na planie okręgu. Była ona ogromna, a jednocześnie niesamowicie pusta. Praktycznie nic w niej nie było, oprócz wysokich kandelabrów, w których znajdowały się świece płonące bladym światłem. Nie sposób nie było dostać nie przyjemnych dreszczy- widok tak przeraźliwie ogarniającej pustki, przed którą nie sposób uciec, każdemu dałby w kość. Za placami Doktora, w nikłym świetle, na ścianie zatańczyło kilka cieni. Może... Tylko może to był refleks, który zabił od świec, a może to było tym niebezpiecznym czymś, czego Doktor szukał. W każdym bądź razie w tej chwili to nie było istotne. Istotne było to, że kulista komnata jednak nie była pusta. Pod przeciwległą ścianą (jeśli tak to można było nazwać) leżała samotnie postać zwinięta w kłębek. Doktor odruchowo ruszył w kierunku nieprzytomnego lecz kiedy wykonał kilka kroków, oba serca natychmiast mu zamarały. Tą postacią była kobieta o soczyście rudych włosach. Tą kobietą była Donna Noble.


***


- A tak w ogóle to skąd wiesz, że tutejsza sfera jest napromieniowana?- spytała Rose. W jej głosie można było wyczuć ciekawość.
-Dobry dziennikarz nie zdradza swoich źródeł- odpowiedział beznamiętnie Peter.
-Ale tylko w przypadku jeśli naprawdę jest dziennikarzem- odparł rzeczowo Doktor lekko unosząc brwi, czym wprawił w irytację Petera. Miał już dość tej głupiej i żenującej sytuacji. Przez chwilę nawet zastanawiał się czy brnąć dalej czy może zakończyć szopkę. Postanowił brnąć dalej.
-No dobra. Więc widzieliście, wyczuliście, wchłonęliście czy cholera-wie-co zrobiliście z tym promieniowaniem- spytał głosem pełnym nieokiełznanej wściekłości.
-Właściwie nie. Niezupełnie. Nie do końca.- westchnął Doktor.
-To znaczy?-
-To znaczy mniej więcej tyle, że nam przeszkodziłeś w dokładnym zbadaniu tego jakże niemal podniecającego zjawiska- rzuciła Rose z sarkazmem w głosie.
-Czyli pogłoski o promieniowaniu były prawdziwe- Peter odparł zafascynowany, co nie mogło umknąć Doktorowi.
-A więc ciebie też to fascynuje?- spytał się z szerokim uśmiechem
-No jasne. Nic innego mnie nie ekscytuje, tylko jakieś cholerne kosmiczne promieniowanie. Tak nisko jeszcze nie upadłem- wycedził, przez zęby, lodowatym tonem Peter.- No, ale na mnie już czas- odwrócił się na pięcie, by odejść.
-Chwila, chwila- zaczęła Rose- Teraz ja mam do ciebie parę pytań-
~O kurwa~ pomyślał z bólem Peter. Był już zmęczony całą sytuacją.
-Słucham?-
-Kim ty właściwie jesteś? Tak szczerze-
~A więc nadszedł czas powiedzenia prawdy?- Peter spytał siebie samego w duchu.


***


Doktor z przerażeniem podbiegł do Donny. W głowie kołotały mu się dwie myśli- „co ona tu robi” oraz „ona nie może sobie przypomnieć”. Przykucnął obok niej i ostrożnie zbadał jej puls. Była nieprzytomna, ale wciąż żyła. Wciąż.
Donna delikatnie się poruszyła wydając z siebie cichy jęk.
-Co się stało- otworzyła oczy- Gdzie ja jestem? Co ja tu robię?- zmrużyła oczy, by je przyzwyczaić do bladego światła. Gdy nagle zobaczyła pochylającego się nad nią Doktora.
-To ty!- krzyknęła- John Smith!-
-Leż spokojnie- Doktor próbował inteligentnie ją uciszyć- Zaraz Ci pomogę-
-Porwałeś mnie- Donna warknęła do niego oskarżycielsko- Masz mnie natychmiast odwieźć do domu! Zrozumiałeś! I z łaski swojej mógłbyś pomóc mi się podnieść-
-Wcale cię nie porwałem- zaperzył Doktor- i nie kręć się tak to pomogę ci wstać- podał jej rękę. Donna chwyciła ją i podniosła się z czarnej posadzki. Nadal jednak pozostawała nieufna wobec niego.
-Co to za miejsce?!?- spytała władczym tonem- Chyba tu nie mieszkasz, co? Chociaż kto wie, jakim psycholem jesteś!-
-Csiiii! Próbuję się skupić- odrzekł Doktor, najwyraźniej uspokojony faktem, że Donna nic sobie nie przypomniała.
-Jak ja się tu znalazłam? Przecież ostatnią rzeczą jaką pamiętam było to, że mój dziadek krzyknął „kosmici idą”! Taaa jak mnie odstawisz do domu, to powiem mu, żeby przestał oglądać te bzdurne programy o życiu pozaziemskim, bo tylko go ogłupiają-
-Donna jacy kosmici?- spytał z zaciekawieniem Doktor.
-A skąd do cholery mam to wiedzieć?- warknęła wściekle kobieta- Nie jestem jakąś astronautką, żeby pasjonował mnie kosmos! Mam własne życie, które w zupełności mi wystarcza-
-Donna jacy kosmici?- powtórzył ponownie Doktor, tym razem patrząc jej głęboko w oczy-
-Kosmici...- Donna wydukała jak zahipnotyzowana, czym wywołała panikę u Doktora- Co oni Cię tak interesują? Pewnie zaraz wyskoczysz, że jesteś jednym z nich. Bo powiem Ci coś: taki z ciebie kosmita, jak z koziej...-
-Nie, nie jestem kosmitą- przerwał jej kłamstwem Doktor.
-Tak myślałam. Ty jesteś zbyt chuderlawy. Chuderlawy kosmita zalatujący molem książkowym. Nie. Nie ma mowy! Oni są paskudni! Mają paskudne kły i w ogóle nie grzeszą ani inteligencją ani urodą. O! I śmierdzi im z gęby! Phi! Kosmici! Bzdura dla smarkaczy! Przecież każdy idiota wie, że jesteśmy sami we wszechświecie.-
-Zapewne masz rację- Doktor chcąc nie chcąc przytaknął jej.
-Wszyscy naokoło twierdzą, że widzieli zjawiska paranormalne! Kpią sobie, że latające pajęczyny istnieją, a samochody to broń Sonenturów-
-Sontarianów- wypalił Doktor. Donna spojrzała na niego spode łba.
-Znasz ich? A, może to twoi bliscy przyjaciele?-
-Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie- odrzekł nerwowo Doktor.
-Jeszcze raz powtórzysz „nie”, a Ci przypieprzę!- odparła wojowniczo rudowłosa, potem kontynuowała przerwaną wypowiedź, jak gdyby Doktor jej nigdy nie przerwał- Chociaż czasami śnią mi się takie głupoty... Niebieska budka policyjna, jakaś blond lalunia, która nagle znika- przecież nie można tak sobie nagle znikać. No i ten facet... Doktor... tak Doktor... Jak dziecko można nazwać Doktorem? To trzeba mieć spieprzone dzieciństwo- Donna skończyła by zrobić sobie przerwę na oddech. Doktorowi z przerażenia jedno z serc podeszło do gardła. Starając się nie pokazywać żadnego objawu paniki odparł:
-To może znajdziemy wyjście, co ty na to?-
Donna spojrzała na niego krótko, po czym nieznacznie się uśmiechnęła.
-Nareszcie ktoś kto myśli!- kobieta zgodziła się z zapałem, jednak po chwili znowu otworzyła usta.
-To jakieś żarty ze światłem, prawda?- powiedziała ze zdziwieniem. Jej oczy były utkwione w jakiś punkt. Doktor z zaskoczeniem spojrzał na rudowłosa kobietę, a kiedy zdał sobie sprawę, że ona coś podświadomie wskazuje, odwrócił się i rzucił wzrokiem tam gdzie ona. Ku jemu przerażneniu stwierdził, że cienie zaczęły się groźnie przemieszczać w ich stronę. Ale te cienie były dziwne. One były jakby materialne.
-Co za smarkacz bawi się światłem? Jak go dorwę to do końca życia zapamięta Donnę Noble!-
-Donna, trzymaj się z dala od cieni- powiedział bezwiednie Doktor.
-Co ty pleciesz? Nie mów, że tobie też odbija. Bo niby co strasznego ma być w cieniach rzucanych przez jakiegoś niedorozwiniętego idiotę?- spytała z przekąsem kobieta?
-Obawiam się, że chyba nikt nie puszcza tych cieni- odparł z narastającą obawą Doktor.
Donna nieprzytomnym wzrokiem spojrzała na niego.
-Nie, nie, NIE! Na pewno ktoś tu musi być i rzucać te...- urwała bo zdała sobie sprawę, że pomieszczenie było naprawdę puste. Panicznie zwróciła spojrzenie na dziwne zjawisko, które pełzło niczym wąż po podłodze. Teraz było ono zaledwie parę metrów od Doktora i choć obydwoje nie znali zamiarów tego czegoś, to wiedzieli jedno- nie są one dobre.
-CO TO JEST DO CHOLERY?-
-A skąd ja mam wiedzieć? Nigdy wcześniej się z tym nie spotkałem!- odpowiedział zgodnie z prawdą mężczyzna. W żadnym, nawet najmniejszym stopniu nie przypominało to Vastha Nerada, a przecież były to jedyne cienie z jakimi do tej pory miał on styczność. Przeczesał uważnie wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu jakiejś pomocy, albo jeszcze lepiej odpowiedzi. Teraz jednak zauważył, że pokój wcale nie był kolisty. Po prostu te stwory tak się ustawiły, żeby na to wyglądało. Pokój w rzeczywistości był normalnym prostopadłościanem. Dostrzegł w nim jednak coś, czego wcześniej nie mógł zauważyć. Pod jedną ze ścian znajdowała znajdowała się dziwna aparatura. Zobaczył jak z jednego sprzętu złowieszczo zwisają łańcuchy, które były przytwierdzone do metalowego fotela (który zadziwiająco przypominał fotel w gabinetach dentystycznych). Doktor mógł się założyć, że to raczej nie był fotel dentystyczny.
-UCIEKAJ!- ryknął do Donny, która była coraz bardziej przerażona zaistniałą sytuacją. Sam też próbował się poruszyć, jednak nie mógł się w jakikolwiek sposób się poruszyć, ponieważ stwory oplatały mu nogi. Poczuł cienie, które coraz wyżej i wyżej wchodzą na niego, przenikają przez skórę, aż w końcu pozbawiają go zmysłów.
Donna spojrzała na to wszystko teraz już śmiertelnie wystraszona. Zobaczyła jak na jej oczach umiera człowiek, który był całkowicie bezsilny. Usłyszała dziwny gruby głos.
/... Dusza Doktora zostanie stracona..../
-Doktora- wyszeptała jakby to było jakieś magiczne słowo. Jej oczy zapłonęły złotym blaskiem- DOKTOR?!? O BOŻE...- jednak ani teraz ani nigdy potem nie dokończyła tego zdania, bo po chwili cienie rzuciły się też na nią. Z głuchym tąpnięciem wylądowała obok ciała Doktora. Ujrzała jak jego oczy zaszkliły się dziwnym, złowieszczym blaskiem. Potem pochłonęła ją ciemność...

niedziela, 2 listopada 2008

Rozdział X i XI

No więc. Ten tydzień był paskudny. Informacja, że David odchodzi z Doctor Who okropnie mną wstrząsnęła, tak że aż straciłem wenę. W sobotę ją odzyskałem, aczkowiek te dwa rozdziały są raczej o przeżyciach wewnętrznych niż o akcji... Bo w końcu bohaterowie to nie roboty. Oni też czują.

Mam nadzieję, że się spodoba.

Pozdrawiam serdecznie

Gryyzli


ps: Następne rozdziały za tydzień.



Rozdział X


Rose Tyler obudziła się w swoim łóżku. Chwilę zajęło jej okiełznanie tego gdzie jest i co się z nią dzieje. Poczuła czyjś dotyk w okolicach swojej talii. Odwróciła się z boku na bok, aby ujrzeć sprawcę tego czynu. Zobaczyła Doktora pogrążonego we śnie. Na jego twarzy błąkał się lekki uśmiech. Rose wiedziała albo przynajmniej domyślała się o czym śni- o tych wszystkich miejscach, planetach, których nie odwiedził, wydarzeniach w przeszłości bądź przeszłości, których nie przeżył. Zdała sobie sprawę, że choć Doktor marzył o całkowicie ludzkim życiu, przeżytym dzień po dniu, delektując się wszystkimi jego aspektami to jednak odebranie mu tego wszystkiego było równie nikczemne co pozbawienie go jednego z dwóch serc. Chociaż właściwie on miał jedno serce. Zupełnie jak człowiek- pół Władca Czasu, pół człowiek. Jej Doktor. Jej i niczyj więcej... Zerknęła na budzik stojący na szafce nocnej obok łóżka. Wskazywał on 04:00. Otuliła się szczelniej kołdrą i łagodnym wzrokiem wpatrywała się w Doktora jednocześnie rozmyślając. Myślała o swoim życiu. Kiedyś była normalną Rose z normalnego świata. A teraz? Jej życie było tak równoległe jak to tylko możliwe. Nie była już normalną Rose. Więc czy w ogóle kiedykolwiek istniała prawdziwa Rose? No bo jeśli tak, to z całą pewnością nie chodziło o nią. Kiedyś mogła żyć w równoległym świecie, bo miała nadzieję, że odnajdzie swojego Doktora i znowu będzie z nim podróżować, że nadal będzie on pokazywał jej gwiazdy. Jednak nie. Zostawił ją na plaży odleciał bez pożegnania. Zostawił jej Doktora i uciekł. Dał jej samego siebie, ale nie do końca. Poczuła dziwny chłód, kiedy pomyślała o Doktorze. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czuła wobec niego. Żal, smutek, wściekłość i... miłość. Pomimo tego, że ją zostawił wciąż go kochała. Jednak teraz miała swojego Doktora. W połowie człowieczego. Bez niej byłby samotny. Ale nie jest. W końcu go kochała i chciała być z nim. Na zawsze. Może to było dziwne, ale nie potrzebowała TARDIS. Co prawda lubiła podróżować, lubiła patrzeć z bliska na gwiazdy, ale w głębi serca zawsze bardziej zależało jej na właścicielu niebieskiej budki policyjnej. Może to było dziwne, ale kiedy kładła się spać to nie mogła się doczekać następnego dnia, ażeby porozmawiać z Doktorem, żeby móc poczuć jego badawczy wzrok czekoladowych oczu na sobie... Budzik wskazał 05:59 kiedy Doktor się obudził. Zaspany rozejrzał się dookoła siebie, gdy nagle zobaczył Rose, która wpatrywała się w niego łagodnym spojrzeniem.

-Hej!- przywitał się z nią radośnie.

-Hej!- odpowiedziała Rose z niemniejszą radością w głosie.

-Długo tak na mnie patrzysz?- spytał Doktor

-Dwie godziny- odparła Rose przysuwając się bliżej do Doktora- Ale mogłabym wpatrywać się dłużej... znacznie dłużej...- delikatnie pocałowała go w usta. On z pasją odwzajemnił jej pocałunek. Po chwili oderwali się od siebie z uśmiechami na twarzy.

-Chodź!- szepnęła Rose chwytając Doktora za rękę. Ten jednak spojrzał na nią zdumiony- Pod prysznic. Musisz mi pomóc i to obowiązkowo!- zaśmiała się ukazując z gracją swoje zęby- czeka nas dłuuugi dzień- odpowiedziała, po czym poprowadziła Doktora do łazienki.



***



Doktor i Rose już od dawna nie mieszkali razem z Tylerami. Obydwoje wiedzieli, że tak będzie lepiej. Rose wiedziała, że Doktor woli mieszkać sam- w końcu przez tyle lat spędzonych na TARDIS mieszkał tylko i wyłącznie sam, czasem zabierając ze sobą swoich towarzyszy. Rose też miała dość swojej matki, bo pomimo całej miłości, którą żywiła do niej jako córka, czasami nie wytrzymywała jej przesadnego matkowania i tekstów typu „córeczko odpuść sobie tych kosmitów”. Jednak Rose nie mogła „odpuścić sobie tych kosmitów”, ponieważ kochała przygodę... przygody razem z Doktorem. Rose uwielbiała spędzać czas z Doktorem. Może dlatego wyprowadziła się od rodziców... Może czasami potrzebowała spędzić czas tylko ze swoim Doktorem. Tylko sami. We dwoje. W każdym bądź razie nie żałowała tej decyzji. Rose nigdy nie żałowała swoich decyzji. To była jedna z tych rzeczy, których nauczyła się od Doktora. Nawiasem mówiąc obydwoje teraz mieszkali w dość dużym domku przy jeziorze w południowo-zachodnim Londynie. Czasami Rose samotnie wybierała się na spacery wzdłuż jeziora. Tak było i tym razem. Szła powoli wpatrując się w nocne niebo. Gwiazdy świeciły... nie, one mrugały do niej, uśmiechały się szeroko... przyjaźnie jej odpowiadały. Rose zachwycała się nimi, każdą z osobna. Kiedyś zanim poznała Doktora, gwiazdy dla niej były jedynie świecącymi kropeczkami, które ktoś wymyślił nie wiadomo do końca dlaczego, a kosmici kojarzyli się jedynie z zielonymi stworkami o dziwnych wyłupiastych oczach, których jedynym celem (kosmitów, nie oczu) jest spiskowanie przeciwko ziemianinom. Tak, w dzieciństwie bała się kosmitów, a teraz jeden z mieszkańców kosmosu, Władca Czasu podbił jej serce. Dziwny jest ten świat, a właściwie światy, w których rządzą prawa, których czasem sam Doktor nie rozumie, a ten fakt mógł śmiało kandydować do miana „dziwne”. Doktor czegoś nie rozumie. Dziwne, ale prawdziwe. Jednak Rose nie miała mu tego za złe. Może tego nie zauważała, ale teraz w Doktorze widziała bardziej mężczyznę, którego kocha, niż ostatniego Władcę Czasu. Chociaż nie... przedostatniego. Ostatnim z Władców Czasu był Doktor, ale ten z prawdziwego świata. Ten, który miał TARDIS. Ten, który zażarcie walczył o pokój. Ten, który w każdej w każdej chwili i w każdym czasie mógł przemieścić się w dowolne miejsce o dowolnej porze. Ten, który wsiadł w TARDIS i odleciał zostawiając ją w Zatoce Złego Wilka. Ten, który sprawił, że umarła po raz drugi.

-Nie myśl o nim!- skarciła siebie w duchu- on podążył swoja ścieżką, ja podążyłam moją. Ścieżką na której jest miejsce tylko dla jednego Doktora. Mojego Doktora. Rozmyślań wyrwał ją Doktor, który właśnie odnalazł ją siedzącą przy jeziorze.

-Tu jesteś!- uśmiechnął się zadowolony, że w końcu ją znalazł- wszędzie Cię szukałem.

-Naprawdę?- Zdziwiła się Rose- Dlaczego?

-Chciałem Ci coś pokazać- Doktor wyciągnął coś co trzymał za plecami- mój nowy śrubokręt soniczny- Rose mały przedmiot wykonany z metalu. Doktor z dumą zaprezentował jej swój wynalazek. Rose ze zdziwieniem zaobserwowała, iż żarówka na końcu wynalazku świeci się na żółto.

-A co się stało z niebieskim kolorem? Myślałam, że to twój ulubiony- zauważyła z powagą Rose.

-Bo to prawda, ale ten śrubokręt ma wiele innych możliwości niż mój poprzedni- odpowiedział Doktor podekscytowany faktem, jak wspaniały jest jego wynalazek- na przykład potrafi wystrzelić krótką wiązkę laseru- uruchomił śrubokręt , a po chwili Rose podziwiała pomarańczowy laser- jeszcze ma moduł generujący liny o wszelakim rozmiarze- ponownie zademonstrował wynalazek- i co o tym sądzisz? Prawda, że genialne?-

-Nie- odpowiedziała Rose, po czym podeszła do Doktora- To ty jesteś genialny, twoje wynalazki tylko to potwierdzają- wtuliła się w ramiona Doktora. Teraz, kiedy czuła ciepło bijące od jego ciała, uświadomiła sobie, że potrzebowała tylko jednej rzeczy, a właściwie osoby. Potrzebowała Doktora.



***



Boże Narodzenie w tym roku nadeszło szybko. Może nawet trochę za szybko. W każdym bądź razie nie za szybko dla Doktora i Rose. Oboje cieszyli się atmosfera tegorocznych świąt, którą Doktor jeszcze bardziej potęgował.

-Wiesz, to właściwie będą nasze drugie święta spędzone wspólnie- rzekł uradowany Doktor ubierając świąteczną choinkę razem z Rose- a to będzie pierwsza choinka, którą własnoręcznie ubiorę! To jest niesamowite! Już teraz czuję aromat tych wszystkich potraw, które zagoszczą na naszym stole...-

Pół godziny później przeklinał siarczyście pudding bożonarodzeniowy.

-Jak ci idzie?- spytała Rose, śmiejąc się pod nosem.

-Tragicznie! Z tym diabelstwem walczy się jeszcze gorzej niż z Dalekami.-

-Tak?- odpowiedział dziewczyna udając zdziwienie- Panie i panowie oto najgorszy, najpodlejszy, najbardziej nikczemny wróg Doktora: pudding bożonarodzeniowy.- teraz Rose zaśmiała się otwarcie.

-A żebyś wiedziała!- oparł zrezygnowany Doktor- właściwie święta tuż-tuż więc co byś chciała na gwiazdkę?-

-Spytaj raczej kogo...-odpowiedziała, jednak kiedy zauważyła pytające spojrzenie Doktora dodała- Ciebie!- po czym poprowadziła go do sypialni.



***



Leżeli w łóżku, przykryci ciepła, puchową kołdrą, wtuleni w siebie i nieziemsko szczęśliwi. Wpatrywali się głęboko w swoje oczy. Rose delikatnie gładziła Doktora po policzku.

-Kocham cię- wyszeptała Rose. Doktor zauważył, że wypowiedziała to całkowicie szczerze. Obawiał się, że dziewczyna nie będzie w stanie go pokochać. W końcu był produktem metakryzysu. Bał się, że Rose będzie mu to wypominać do końca życia. Ale nie... Rose to nie obchodziło i może właśnie dlatego tak bardzo ją kochał. Dlatego, że była inna. Doskonale go rozumiała, nieczego od niego nie chciała i niczego od niego nie wymagała. Może dlatego, że bardziej widziała w nim mężczyznę, niż półkosmitę.

-Ja też cię kocham, Rose Tyler- odpowiedział Doktor. Przytulili się do siebie mocniej.

-Wiesz, jak byłam dzieckiem, koledzy często opowiadali mi historię o kosmitach. Opowiadali mi o ich przerażającym wyglądzie, złych zamiarach w stosunku do ziemian oraz o tym jak potajemnie przeprowadzają operację na ludziach. Kiedyś bałam się kosmitów, a teraz...- urwała na chwilę- Teraz kocham nad życie jednego takiego przybysza z innej planety i wiesz co? Chce z nim być, już na zawsze...-

Rose oparła głowę na klatce piersiowej Doktora. Jeszcze przez chwilę cieszyli się swoją obecnością, a potem zasnęli wtuleni w siebie.



***



Jak można było się spodziewać Jackie Tyler nie da im spokoju podczas tych świąt. Nawet nie zniechęciła się kiedy Rose oznajmiła, że woli spędzić te święta tylko z Doktorem, Teraz przyświecał jej nowy cel życiowy. Zamierzała zając im czas wolny w sylwestra. Tym razem obydwoje zdawali sobie sprawę, iż mimo, że poprzednio postawili na swoim to jednak teraz przegrają w pojedynku z Jackie Tyler.

-Przyjdźcie chciaż na sylwestra- nalegała Jackie podczas rozmowy telefonicznej na dzień przed sylwestrem- Pete organizuje bal noworoczny, na którym moglibyście się pojawić- Rose nie zdążyła odpowiedzieć, bo jej matka kontynuowała na bezdechu- Nie widzieliśmy Cię na święta więc teraz moglibyśmy się spotkać. Poza tym na balu będą wszystkie ważne osobistości więc może warto było gdybyście się pokazali. Chyba nie chcesz zaszkodzić swojemu ojcu, co? No, proszę, zgódź się! Nie daj się prosić! Jak chcesz może zaprosić tego swojego Doktora-

-No dobrze, już dobrze- powiedziała Rose dla świętego spokoju- razem z Doktorem przyjdziemy do was.

-Nareszcie!- odparła wyraźnie ucieszona Jackie- Tylko zróbcie się na bóstwa, w końcu musicie być najlepiej ubraną parą na balu, prawda? No dobra, no to do jutra!-

-W końcu!- Rose odetchnęła z ulgą i odłożyła słuchawkę. Odwróciła się i ujrzała Doktora stojącego we framudze drzwi i w milczeniu się w nią patrywał.

-Przepraszam- rzuciła niepewnie Rose- Nie mogłam nic zrobić...-

-A czy ja ci wypominam?- Doktor uśmiechnął się do niej szarmancko- Jakoś zniosę te kilka godzin do północy- podszedł do niej i lekko ja objął.

-Dziękuje- wyszeptała dziewczyna- Chyba musimy wybrać się na zakupy. W końcu mamy być bóstwami, czyż nie?- uśmiechnęła się po czym poprowadziła Doktora do wyjścia.



***



Sala była bardzo nastrojowa. Kolumny w sali przypominały ogromne lodowe sople, które nadawały zimowego klimatu, w kątach stały potężne, wspaniale przyozdobione choinki, w powietrzu można było wyczuć zapach cynamonu. Na parkiecie unosiła się lekka mgiełka, a w niej setki ludzi tańczyło w rytm muzyki. Obok nich zgrabnie krzątała się obsługa, spełniając każde życzenie gości. Tego dnia wszyscy wyglądali na piękniejszych, szlachetniejszych niż zwykle. Wiele pięknych kobiet było na sali, jednak wśród nich tylko jedna zdawała się emanować prawdziwym pięknem. Była ona ubrana w długą do ziemi, szmaragdową suknię, która podkreślała piękno figury jej właścicielki. Jej bujne loki delikatnie i z wdziękiem opadały na ramiona. Tak zdecydowanie była najpiękniejsza. Nagle podszedł do niej od tyłu wysoki brunet. Ubrany był w czarny, szyty na miarę smoking. Położył ręce na jej talii, głowę oparł na jej barku. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego promieniście, patrząc w jego czekoladowe oczy.

-Wiesz jesteśmy już tu od trzech godzin, a do północy jeszcze dwie- powiedziała Rose- Myślę, że nie zaszkodzi jak spędzimy tego sylwestra trochę inaczej niż inni-

-Jakiś pomysł?-

-Ja i ty... sami tylko we dwoje... i może butelka schłodzonego szampana, a potem...-

-Banany!- wystrzelił Doktor, mrugając do niej przyjaźnie i prowadząc Rose ku drzwiom.



***



-Doktorze wstań! Torchwood nas potrzebuje...- obudziła Doktora Rose.

-Daj mi minutę.- powiedział Doktor, który obudził się przed chwilą. Rozejrzał się po czym zobaczył ubraną Rose. Nie minęła minuta, a Doktor też stał ubrany.

-To co się stało?- odparł. Teraz siedzieli w kuchni i jedli śniadanie.

-Ponoć wykryli jakieś dziwne promieniowanie w centrum Londynu. Potrzebują cię...-

-Nas, potrzebują nas. W końcu jesteś moją partnerką, prawda?-

Rose uśmiechnęła się na te słowa. - W każdym bądź razie trzeba zbadać co się tam dzieje- spojrzała na srebrny zegarek- prezent od Doktora pod choinkę. Ona sama natomiast zbudowała mu bibliotekę w jednym z największych pomieszczeń ich domu, za co Doktor dziękował chyba z tysiąc razy okropnie się przy tym jąkając. Doktor uwielbiał książki. W końcu to była najpotężniejsza broń świata, dlatego też z ogromną przyjemnością spędzał w niej czas.

- Musimy już wyjść- kontynuowała Rose- Nigdy nie wiadomo, co tam się może teraz dziać...-



Rozdział XI



TARDIS zmaterializował się na pustej i ciemnej uliczce Londynu. Równoległego Londynu. Drzwi od budki otworzyły się i wysiadł z niej mężczyzna w błękitnej koszuli, czarnym T-shirt'cie, oraz czarnych jeansach. Tym mężczyzną był Peter Black. Peter uważnie rozejrzał się. Z fascynacją, a trochę z przerażeniem zaczął badać wzrokiem wszystko dookoła. Czuł się bardzo dziwnie- wszystko tu było takie samo jak w równoległym świecie, a jednak ciągle w głębi umysłu obijało mu się słowo „równoległy. Zastanawiał się jak to możliwe, że ci ludzie nie przejmują się tym, ze żyją w matrixie, ale przecież on też żył w równoległym świecie i zupełnie mu to nie przeszkadzało. Aż do teraz. Teraz kiedy poznał prawdę, poczuł że nie mógłby żyć ze świadomością, iż wiedzie życie w równoległym świecie. Nawet jeżeli tu panowały Złote Czasy, w powietrzu unosiły się zeppeliny I wszyscy dookoła cieszyli się z świetności państwa brytyjskiego, a gdzieś tam, w prawdziwym świecie panował nieład, nierząd, chaos i demoralizacja. Teraz był pewny jednej rzeczy- chciał podróżować, patrzeć na wytwory innych kultur, spotykać obce cywilizację, a przede wszystkim poznawać prawdę. Drzwi od TARDIS ponownie się otworzyły ukazując mężczyznę w brązowym garniturze, granatowej koszuli oraz beżowych trampkach.

-Nie zamierzamy tu długo zabawić. Zabierasz swoje najpotrzebniejsze rzeczy i natychmiast wyruszamy-

-A ta dziura?-

-Zamknę ją jak tylko stąd wyjdziemy- Doktor uciął krótko, strzepując coś ze swojego ramienia.

-Ty tu rządzisz!- odpowiedział Peter, po czym zwrócił się ku końcowi uliczki- Nie idziesz?- rzucił przez ramię, kiedy zauważył, że Doktor wciąż stoi przy TARDIS.

-Nie. Bo niby po co?-

-Żebyś nie stał tu sam jak kołek! Poza tym trochę byś musiał się naczekać...- odpowiedział znudzonym głosem Peter. Jednak to wystarczyło, aby Doktora przekonać, bo po chwili przyłączył się do wędrówki. Obydwaj szli w milczeniu. Byli zbyt zajęci rozmyślaniem. Peter wciąż rozmyślał o równoległości tego świata, natomiast Doktor rozmyślał o niej... O Rose. Właściwie rozmyślał o niej już od pewnego czasu. Czasami nawet nawiedzała go w snach. W sumie zakazany owoc smakuje najlepiej, prawda? Przypomniał sobie te wszystkie miejsca, które wraz z nią odwiedził. Piknik, który razem z nią urządzili sobie na jabłkowych trawach Nowej Ziemii, wspaniały uśmiech Rose jakim wtedy go obdarzyła. Poczuł w środku dziwną pustkę. Jakby stracił coś, czego już nigdy, przenigdy, nawet w najśmielszych snach już nie odzyska. Doszli do końca brukowanej uliczki. Peter skierował się w lewą stronę, jednakże Doktor wgapiał się w coś usilnie. Chłopak przez moment nie rozumiał o co chodzi, ale kiedy spojrzał tam gdzie patrzył Doktor, zrozumiał. Otóż po drugiej stronie szła dość dziwna para- blondynka ubrana w karmazynowy sweter i jeansy. Tuż przy niej szedł mężczyzna w niebieskim garniturze oraz bordowych trampkach.

-Chwila, moment! Przecież on to ty! To znaczy ty to on!- wychrypiał Peter nie dowierzając własnym oczom. Jednak Doktor pokręcił głową.

-Coś tu nie gra! Jak to możliwe, że jest was dwóch?-

-Ludzki metakryzys biologiczny- odrzekł Doktor, ale kiedy zobaczył pytające spojrzenie chłopaka dodał- temat na inny dzień-

-A więc o to Ci chodziło mówiąc, że ma własnego Doktora! A ja myślałem, że po prostu poleciała na kasę bogatego księcia z bajki!- wykrzyknął bez żadnych pohamowań Peter, czym wywołał lekki uśmiech u Doktora.

-Kochała mnie- wyszeptał Doktor.

-I nadal cię kocha- zauważył z powagą Peter.

Doktor energicznie pokręcił głową.

-Nie, teraz kocha go!-

-Może nie zauważyłeś, ale on... to ty- Peter spojrzał na Doktora, który w milczeniu wpatrywał się w dwójkę, która teraz oglądała coś z zainteresowniem.

-Ile czasu minęło odkąd widziałeś ją po raz ostatni?-

-Sześć tygodni, ale w TARDIS czas płynie inaczej... Dla nich- wskazał na Rose i Drugiego Doktora- minęło półtora rok. Ale teraz to nie ma żadnego znaczenia. Najważniejsze jest, że ma go i może go kochać.-

-Jak to „nie ma żadnego znaczenia”- żachnął się Peter- Poświęciłeś się! Tylko w imię czego? Miłości? Co chciałeś przez to osiągnąć?-

-Jak to co? Chciałem, żeby była szczęśliwa... bezpieczna... Tamten Doktor może jej dać to czego ja jej nigdy nie dam- Doktor wylewał z siebie złość- dzieci, ciepły dom, godne życie. Zestarzeję się razem z nią. Ja się zregeneruję! Po prostu chciałem jej szczęścia!-

-No to muszę cię rozczarować, ale właśnie unieszczęśliwiłeś trzy istnienia- odparł bez ogródek Peter. Doktor spojrzał na niego wzrokiem zdziwionej modliszki.

-No tak, a więc siebie, ją i tamtego Doktora- wymienił szybko- siebie, bo wciąż kochasz Rose i widzę ból jaki odczuwasz mówiąc o niej. Drugiego Doktora, bo może nie wiem ile masz lat, ale nie sądzę abyś tak nagle mógł to wszystko porzucić i zamieszkać na Ziemii. No i Rose. Ona teraz żyje w wielkim dylemacie, bo kocha was obu i nie wie kogo bardziej. Doktora czy Doktora...- zauważył miażdżące spojrzenie Doktora, jednak nie przejął się nim zbytnio- No co! Zakochała się tobie więc teraz kiedy jest was dwóch to kocha i ciebie i jego! Chociaż ja się dziwię, bo nie chciałbym spędzić resztę życia z alternatywną ukochaną, wiedząc, że gdzieś tam jest ta prawdziwa, która ryzykuje własnym życie, ratując wszechświat...- spojrzał na Doktora. Jednak tamten wciąż wpatrywał się w Rose- No i oczywiście zostaje sprawa co się stanie jeżeli ona zginie. Wtedy tamten będzie bardziej samotny niż ty...-

-Skąd wiesz, że jestem samotny?- Władca Czasu spojrzał badawczo na chłopaka.

-Hmmm... pomyślmy- ironizował Peter- Ach już wiem! Bo jakoś nie zauważyłem nikogo oprócz ciebie na tym twoim stateczku.-

Przez chwilę stali w milczeniu.

-Ona jest inna- stwierdził Doktor- pokocha go. Pomoże mu zaklimatyzować się na Ziemi. Ona go rozumie...-

-To dlatego ją kochasz? Dlatego, że Cię rozumie i...- Peter urwał na chwilkę- nie wymaga od ciebie niczego? Nie widzi w tobie Władcy Czasu, a mężczyznę który skradł jej serce?-

-Uwielbiasz zadawać trudne pytania, co?- Doktor rzucił zajadliwe spojrzenie na chłopaka.

-No jasne!- Peter uśmiechnął się bezczelnie do Doktora- Nawet nie wiesz jaką sprawia mi to przyjemność-

Stali jeszcze przez chwilę patrząc jak dwójka coraz bardziej oddala się głąb wielkiej, zatłoczonej ulicy Londynu.

-Czujesz to?- spytał nagle Doktor. Na jego twarzy malowało się skupienie.- Dochodzi z tamtąd- wskazał na koniec ulicy na której przed momentem zniknęli Doktor i Rose.

-Znowu jakieś kłopoty?- spytał się Peter.

-Przyzwyczaisz się do tego!- Doktor wyciągnął śrubokręt, po czym zaczął nim wykonywać skomplikowane ruchy. Przywodził na myśl różdżkarza.

-Tak! Tam coś jest!- wykrzyknął Doktor.

-Zaraz przyjdę!- odrzekł Peter, po czym popędził w stronę, teraz już niewidocznej, dwójki. W jego głowie zrodził się pewien pomysł.