sobota, 6 września 2008

Rozdział I, II, III i IV.

Rozdział I


Chwila. Chwila i już. Pojęcie chwili może być bardzo względne, bo na przykład chwila może trwać ułamek sekundy i być zarazem jedną z najwspanialszych momentów w życiu. Jednakże chwilka może trwać ździebko dłużej, będąc jednocześnie najgorszą, najbardziej żenującą chwilą w chorobie znaną życie. Peter doskonale o tym wiedział.

Peter Black mógł śmiało nazwać się pechowcem. Dlaczego? Być może dlatego, że miał 25 lat, nie mógł poszczycić się posiadaniem rodziny, a na dodatek zajmował dość stanowisko w instytucie Torchwood, mimo tego iż zdał chemię z wyróżnieniem. Co prawda i tak był o włos od straty tej posady z pewnego dość dziwnego powodu. Mianowicie Peter nigdy nie miał szczęścia. Znany był z tego, że miał doskonałe poczucie czasu, aby znaleźć się tam gdzie nie powinien. Natomiast jeśli już się znalazł to zawsze w pobliżu niego, działy się dziwne i niewytłumaczalne sytuacje.

Koledzy z pracy proponowali mu pomoc, żeby rozwiązać jego nietypowy problem- od zakucia i wtrącenia do lochów, aż do nieudanej próby wymazania pamięci. Jednak żaden z tych cudownych „leków” mu nie pomógł. Na dodatek Peter mógł dodać do swoich kolekcji kolejną wpadkę.

Otóż tego wieczora miał dostarczyć ściśle tajne dokumenty do niejakiej Rose Tyler. Był on tym faktem tak niezmiernie uradowany, że postanowił założyć jeden ze swoich specjalnych

garniturów-> w końcu po trzech latach pracy jako asystent zasłużył na awans, a wiedział, iż dobra rekomendacja może mu w tym pomóc...

Właśnie podjechał pod wielką, misternie zdobioną bramę, na której można było przeczytać napis „Rezydencja Tyler'ów”. Rzucił on krótkie spojrzenie na domofon, na którym znajdowały się trzy przyciski:

~Państwo Jackie i Pete Tyler

~Pani Rose Tyler

~Doktor John Smith*


Zgodnie z poleceniem wcisnął przycisk „2”, tym samym uruchamiając automatyczną sekretarkę.

-Witamy w panelu gościnnym domu państwa Tyler- oznajmił zimny kobiecy głos- podaj przybyszu imię nazwisko oraz cel wizyty.

-Eee... Peter Black. Przyniosłem pani Rose Tyler bardzo ważne dokumenty.

-Zrozumiałam. Życzymy panu miłego wieczoru.

Brama się otworzyła, a czarny samochód wjechał zgrabnie omijając kryształową fontannę. Po chwili zatrzymał się w miejscu przypominającym parking. Peter przystąpił do wykonywania obowiązków służbowych. Wysiadł z samochodu i zamarł z wrażenia, ponieważ zdał sobie sprawę, że właśnie przed oczyma zobaczył najpiękniejszy widok jaki w życiu widział.

Nie mam zamiaru opisywać, jaki to ład panował na dziedzińcu. Jak różnokolorowe rośliny- od grusz, do rododendronów- tworzyły skomplikowane mozaiki. Pośród tego wszystkiego stała ogromna altana, ozdobiona rożnymi wzorkami. Każdy wzorek przypominał jakby wycinek z kawałka czyjegoś życia- nie wiedział dlaczego, ale sadził, iż jeden z nich przedstawia jakąś budkę.... Jednak to wszystko nie mogło równać się ogromnym domem, który stał na samym wzgórzu. Widać było, iż rodzina, która tu mieszka, musi mieć spore wpływy. Mężczyzna ruszył powoli w kierunku drzwi wejściowych, mijając po drodze niebieską budkę policyjną stojącą samotnie na zboczu. Po chwili stanął przed drzwiami, po czym donośnie zapukał. Kiedy po dziesięciu minutach błędnego wlepiania wzroku w klamkę oraz ponownego, trzykrotnego zapukania nikt nie odpowiedział, postanowił wejść do środka

-Halo?- zapytał przestraszonym głosem. Niestety odpowiedziało mu tylko echo. Jednak po chwili usłyszał dziwny stukot dobiegający z góry.

-Pani Tyler?- ponownie zapytał i tak samo jak poprzednio nikt nie odpowiedział, co gorsza dziwny dźwięk się nasilił. Chłopak niepewnym krokiem ruszył w stronę. Nic, znowu stukot. Powoli wdrapywał się na górę, czując jak serce podchodzi mu do gardła.

-Czy ktoś tu jest?- doszedł na szczyt, po czym ruszył korytarzem w miejsce źródła tych odgłosów. Po chwili stanął przed drzwiami za którymi, jak stwierdził coś się kryło. Postanowił lekko je uchylić. Spojrzał przez szparę, a potem, w ułamku sekundy zamknął drzwi oraz biegiem ruszył na dół, nienawidząc samego siebie za to co zobaczył.**

-Dlaczego zawsze mi się to trafia?- pomyślał z nienawiścią- przecież na świecie jest sześć miliardów ludzi.-

Zbiegł na dół, kierując się do wyjścia. Właśnie otwierał drzwi, kiedy przypomniał sobie o dokumentach.

-Hmm zostawię je w salonie- postanowił. Ruszył żwawym krokiem, aby mieć to już za sobą. Dotarł do ciemnego pomieszczenia, które musiało być salonem, bo w przekonaniu Peter'a salony w wielkich domach zawsze były ciemne i opuszczone. Wyczuł rękami stolik lecz nagle zdał sobie sprawę, że nie jest sam.

-Halo?- spytał się nieznajomego- Przepraszam. Wiem, że nie powinienem tu wchodzić, ale...-

-Jak mogłeeeeem być taaaaki głupiiiii.... hickup...-

-Halo? Kim jesteś?- rzucił pytanie obcemu, ale równie dobrze mógł spytać się o to klamki od drzwi, dlatego postanowił odnaleźć jakiekolwiek źródło światła.

-Cholera! Po co im tyle gratów!- powiedział ze złością, kiedy po raz kolejny wpadł na jakiś mebel. Lecz zdał sobie sprawę, że nie jest sam- eee... to znaczy... proszę mi wybaczyć...-

Nie wiedział jak w tej zupełnej ciemności dostał się do lampki, ale nie dbał o to ważne teraz było jak się wytłumaczy. Zapalił światło i z dziwną ulgą stwierdził, że mężczyzna siedzący na kanapie jest kompletnie pijany.

-Onaaa tyle się mnieee naszukałaaa... hickup... a ja ją zostawiłam- wycharczał z trudem mężczyzna.

-Tak, to znaczy nie, a zresztą...- odpowiedział zbity z tropu Peter.

Próbował przecisnąć się do mężczyzny, który był ubrany w płaszcz koloru beżowego oraz prążkowany brązowy garnitur.

-Kochałaaaa mnie! I ja ją! Bardziej niż kogokolwiek innego, ale- łza spłynęła mu po policzku

-Nigdy jej tego nie powiedziałeś- dokończył Peter. Nie miał pojęcie dlaczego wypowiedział te słowa, po prostu czuł, że tak powinno być.

-Ja... Ty... Skąd o tym wiesz?

-Nie wiem- Zapewnił go- a właściwie to jak ma pan na imię?

-Jestem Do... hickup... ktor, a ty?-

-Peter Black. Więc Doktorze pozwól, że ci pomogę. Gdzie jest twoja sypialnia?-

-Och- uśmiechnął się sennie Doktor- Ja tu... nie... mieszkam. Zaprowadź mnie do TARDIS.

-Gdzie?-

-No tak. Wybacz zapomniałem... hickup... Do niebieskiej budki stojącej na zewnątrz-

-Budki?- powtórzył zdziwiony Peter, choć poczuł, że teraz woli się nie kłócić z obcym- No dobrze, a teraz wstań- objął Doktora w pasie, zarzucając sobie jego rękę na szyję.

-Allons-y Peter!- dodał rozbawiony do łez Doktor

-Allons-y- odpowiedział mężczyzna, który skupił się na tym aby utrzymać mężczyznę. Powoli i jak najciszej tylko potrafili (to znaczy tak jak najciszej potrafił Peter, bo Doktor był zbyt pijany żeby o to dbać) ruszyli w stronę drzwi wejściowych. Wyszli na świeże powietrze. Peter zaczął się rozglądać za niebieską budka, jednak w następnej chwili wydał z siebie jęk. Przecież obok miejsca gdzie zaparkował stała budka, o której Doktor wspominał.

~Świetnie~ pomyślał z ironią~ Nie dość, że dźwigam pijanego chłopa, który raczy mnie fanaberiami o budce, to jeszcze muszę się z nim taszczyć na sam dół wzgórza! Cholerne szczęście!~

Siłą woli próbował siebie zmusić do myślenia o czymś innym, żeby ułatwić sobie wędrówkę. Nie mógł.

~Dasz radę~ powtarzał sobie w myślach cały czas, jednak kolana coraz bardziej uginały mu się pod ciężarem Doktora.

-Piękne dzisiaj niebo- stwierdził rozmarzonym głosem Doktor patrząc na gwieździste niebo- idealne ma przejażdżki.

-Tak, tak- odparł sceptycznie Peter zastanawiając się nad złowieszczą mocą alkoholu oraz tym co potrafi zrobić z ludźmi- cudowne.

-O zobacz tam jest Proxima Cenaturi, a tam Syriusz, a tam Supernova i każdą widziałem z bliska...-

I tak schodzili, powolutku, mijając kolejne odległości.

-... a potem nadeszła Wojna Czasu i... hickup...- mamrotał mężczyzna

Peter się uśmiechnął, ale nie dlatego, że Doktor jak na pijaną osobę lubił opowiadać zabawne historyjki, ale dlatego, że już dochodzili do niebieskiej budki, o której właśnie wspominał...

-Ona jest niesamowita... zobaczysz!-

-Niewątpliwie będzie się czym zachwycać-

Jeszcze trochę, już tylko trzy kroki, dwa, krok- niecierpliwie odliczał Peter. Oparł Doktora o budkę, po czym spróbował otworzyć drzwi. Na próżno.

-Fantastycznie!- żachnął się.

-Ja spróbuje- odparł rozchichotany Doktor i o dziwo otworzył drzwi bez problemu- Witamy na pokładzie TARDIS.-

Peter nic odpowiedział, nie mógł, bo był w zbyt wielkim szoku.

~O Boże! Ona jest większa w środku~ pomyślał przerażony~ a więc te wszystkie opowieści o gwiazdach, planetach i jakiejś Wojnie Czasu to była prawda?

-To pomożesz mi czy nie?- spytał zniecierpliwiony Doktor, który kurczowo trzymał się drzwi.

-Och tak, tak- Black złapał Doktora tak jak poprzednio- To gdzie jest twoja sypialnia?-

-Drugi korytarz, piąte drzwi na lewo- odrzekł po czym wskazał na jedyny korytarz, w którym paliło się ciemnoniebieskie światło. Skierował się w stronę „drugiego korytarza i piątych drzwi na lewo” zgodnie z poleceniem Doktora. Czuł palące pragnienie odpowiedzi, jednak wiedział, że tej nocy niczego się nie dowie. Po chwili weszli do sypialni Doktora.

-Jeszcze trochę... Dobra ... i odeśpij. Rano porozmawiamy. Dobranoc- odrzekł, po czym wyszedł zostawiając pijanego mężczyznę, który po chwili już spał...


***


... Płoń, spłoń wiecznym ogniem! ... ≈

... Jak twoi rodzice, jak twój dom!... ≈

... Spłoń! Stań się mną- złym bogiem... ≈

... Razem odbudujemy Władców Czasu... ≈

... Tchniemy w nich życie... ≈

... Wsłuchaj się w mój głos- przepadnij za w czasu... ≈

... Złego czarta wprawimy w istnienie... ≈

... Spełnij to co w księdze wpisane... ≈


-NIEEEEEE!- z wrzaskiem obudził się przerażony Doktor.




Rozdział II


Ból głowy dawał się we znaki Doktorowi, który właśnie obudził się na swoim łóżku. Nie był on przygotowany na skutki ziemskiego kaca, ponieważ nie sądził, że organizm władcy czasu zareaguje tak samo. Teraz jednak walczył on ze swoją tymczasową chorobą. Starając się zapomnieć o nim, próbował sobie przypomnieć swój ostatni sen. Tamtej nocy widział dom. Dom, który płonął, a w środku niego byli ludzie, którzy błagali go o pomoc. Pamiętał, że chciał im pomóc, ale nie mógł, ponieważ ktoś, a może coś trzymało go i recytowało dziwne słowa. Następnie dziwna postać odwróciła się do niego, a on ujrzał straszliwe. Obcy nosił kaptur, który zasłaniał twarz. Jednakże najgorsze były oczy, a w każdym razie dwie jasnozielone plamy, które śmiało można było nazwać oczami. Twarz ta była wykrzywiona wściekłością, doskonale oddającą szaleństwo jej właściciela. Doktor patrząc na niego czuł wszechogarniający strach, poczuł, że jest bezsilny, bezbronny jak małe dziecko pozbawione opieki. Władca Czasu całkowicie bezbronny.

~Spójrz na swoje ręce~ wychrypiała władczym głosem postać. Doktor posłusznie spojrzał na swoje dłonie. Były one całe umazane krwią... Ludzką krwią...

~Jesteś mordercą! To ty ich zabiłeś...~ postać wskazała na płonący dom ~... i tamtych. Tamtych też~ wskazał na kolejne budynki, stojące w płomieniach. ~ Ale ty to doskonale wiesz, bo przecież pamiętasz jaki byłeś przez całe swoje dzieciństwo. A może nie pamiętasz? Nie pamiętasz jak mordowałeś tych wszystkich ludzi, jak patrzyłeś gdy giną. Nie pamiętasz bo w końcu sam ci to wymazałem. Pamiętasz tylko jak pewnego dnia obudziłeś się z krwią na rękach- dodała mściwie postać z kapturem. ~ Taka jest twoja prawdziwa natura. Natura Mordercy. Nich wszyscy się dowiedzą, że ich Doktor wcale nie jest taki dobry jak się im wydaje....~ zaśmiał się pustym śmiechem.

-NIEEEEEE!- wrzasnął Doktor po czym obudził się z koszmaru. Jeszcze przez jakiś czas rozmyślał na temat tamtego snu, kiedy zdał sobie sprawę, że to była tylko nocna mara- wytwór jego wyobraźni i nie musi się martwić. Postanowił wstać, ubrać się i jak zwykle zabawić się w ratowanie świata. Właśnie zamykał drzwi od swojego pokoju kiedy poczuł dziwne wibracje w powietrzu.

-Co?!?- zdziwił się

Podążył przyspieszonym krokiem za drganiami, które zdawały się dochodzić z kokpitu. Wszedł właśnie do głównego pomieszczenia, kiedy ujrzał młodego człowieka siedzącego za stolikiem i mieszającym w małym naczynku.

-CO?!?- wychrypiał osłupiały Doktor. Nikogo nie zapraszał na pokład TARDIS, dobrze by o tym wiedział, a wczorajszej nocy... No właśnie wczorajszej nocy...

-To- odpowiedział znudzonym głosem chłopak- powinno ci pomóc- podał Doktorowi naczynie pełne brązowatego płynu.

-Pomóc? W czym?-

-Ta twoja rasa... jak jej tam? Władcy Czasu, tak? Też byli tacy niedomyślni?- dodał tonem pełnym irytacji- na przypadłość niedzielnych alkoholików. Bierzesz czy nie?-

Doktor wziął naczynie, po czym uważnie przyjrzał się jego zawartości.

-Hmmm... Niezmiernie ciekawe połączenie... To zapewne jest ka...- przerwał w połowie zdania. Nagle włosy zjeżyły mu się na karku. Znów poczuł dziwny rezonans w powietrzu.

-Czujesz to?-- spytał się człowieka stojącego naprzeciw niego- jakby spalenizna-

-Wydaje Ci się- chłopak zaczerpnął powietrza lecz niczego nie poczuł.

Doktor jednak go zignorował.

-Energia! Przyspieszone cząsteczki materii wzajemnie wprowadzają się w drgania, powodując wibracje nie wyczuwalne dla człowieka- wyrecytował nienaturalnie szybkim tempem. Wyciągnął on wkręt soniczny z kieszeni marynarki, po czym zaczął obchodzić panel kontrolny, mrucząc co chwila jakieś słowa. Po minucie jednak zatrzymał się celując śrubokrętem w przybysza.

-Przecież to niemożliwe... ale, może jednak? Nie... TARDIS by to wyczuła! Ja bym to wyczuł!-

-Co jest takiego niemożliwego? I dlaczego celujesz swoją zabaweczką we mnie?-

Doktor przyjrzał się badawczo właścicielowi tego pytania. Zauważył, jest około dwudziestopięcioletnim, szczupłym i wysokim brunetem, o dość krótkich włosach i piwnych oczach.

-Jak Ci na imię?-

-Peter Black-

- A więc Peter myślę, że mój śrubokręt po prostu robi mi psikusa- powiedział Doktor, choć nadal badawczo przyglądał się chłopakowi.- Opowiedz mi lepiej co wydarzyło się poprzedniej nocy.-

Peter westchnął ciężko, po czym zaczął opowiadać, to co pamiętał z wydarzeń poprzedniego wieczora.

-Więc mówisz, że wspomniałem coś o „jakiejś Wojnie Czasu”, gwiazdach i planetach- odezwał się uśmiechnięty Doktor.

-Tak, tak mówię- wyjąkał Peter licząc na to, iż teraz uda mu się zdobyć klika cennych odpowiedzi. Nie wiedział jak bardzo się mylił.

Nagle wnętrze budki zaczęło się trząść. Wszytko wokół nich dygotało. Peter kurczowo trzymał się krzesła, jednak okazało się błędem, bo po chwili wyrżnął się z nim na podłogę.

-CO DO JASNEJ CHOLERY SIĘ DZIEJE!?- ryknął

-TARDIS chyba wpadł na coś!-

-JAK TO WPADŁ NA COŚ? PRZECIEŻ BYLIŚMY NA POWIERZCHNI!

-Widać natrafił na zakłócenia falowe- wyszeptał Doktor który majstrował przy panelu sterowania.

-Och tak, to naprawdę wiele wyjaśnia- odrzekł sarkastycznie Peter.

Drgania po chwili ustały. Budka znów stała na lądzie. Ruszył w stronę drzwi TARDIS, chcąc jak najszybciej się stąd wyrwać . Nie dbał o to, że nie uzyskał odpowiedzi, nie dbał o to że właśnie znajduję się w ogromnej budce z Władcą Czasu. Chciał wrócić do swojego domu i o wszystkim zapomnieć.

-Nie!- krzyknął Doktor do wychodzącego Petera- tam mogą być...-

-KOSMICI!- dokończył zduszonym wrzaskiem chłopak.



Rozdział III


-Stać!- krzyknął stwór do mężczyzny, który właśnie wybiegł z dziwnej niebieskiej budki- Kim jesteś?- dodał lecz tym razem podniósł swoją broń, która wcześniej zwisała mu przy pasie.

-KOSMICI!- obcy wydał z siebie przeraźliwy dźwięk.

-Odpowiedz na pytanie, ale już! Więcej nie będę powtarzać- odparł rozjuszony kosmita, celując prosto w pierś chłopaka. Drzwi od budki ponownie się otworzyły, ukazując kolejną postać. Był nią trzydziestoparoletni mężczyzna w beżowym płaszczu, brązowym garniturze oraz śmiesznych butach. Rzucił on krótkie spojrzenie na uzbrojonego żołnierza, po czym wyciągnął jakiś papier.

-John Smith- spojrzał na kartkę, którą trzymał w ręku- eee inspektor do międzygalaktycznych przestępstw. A ty zapewne jesteś jednym z warnów- zakończył z uśmiechem.

Peter stwierdził, że najlepszym słowem pozwalającym określić warnów była galaretka. Właściwie nie wiedział dlaczego. Może ze względu na zielonkawy kolor skóry, wielkie żółte zęby, przerośniętą sylwetkę, a może ze względu na sposób w jaki się poruszali, który łudząco przypominał galaretkę.

-Witamy pana na planecie Xorax 2- odezwał się drugi warn, który właśnie przyszedł na miejsce wydarzenia- cieszymy się, że policja międzygalaktyczna dba o sprawy mieszkańców-

-Ale panie Generale!- zaczął warn

-Dosyć Krick!- uciszył go Generał- Panowie proszę za mną trzeba was wtajemniczyć w sprawę.

Peter nie dowierzał. Jeszcze dwie godziny temu był na Ziemi, że nagle znajdzie się gdzieś na krańcu wszechświata, podążając za czymś zielonym o stopniu generalskim. Wciąż miał zamęt w głowie, ponieważ nigdy w życiu nie przypuszczał, że znajdzie się wśród kosmitów i to z nie własnej woli. Co prawda pracował w Torchwood, jednak tam był tylko zwykłym cieciem, tudzież asystentem. Teraz pragnął poznać tylko kilka odpowiedzi.

-Ci warni- odezwał się do Doktora- kim oni są?-

-Warni to taka rasa która uważa się za najemników. Wzbudzają oni strach, ponieważ napadają oni na mniejsze i słabsze planety, grabiąc je, a niekiedy niszcząc, mordując przy tym mieszkańców. Zresztą mówi się o nich jak o bandzie dziwaków w stylu wikingów-

-Mi to bardziej przypomina galaretkę- mruknął pod nosem, a Doktor cicho zachichotał.

-Właściwie jak się tu znaleźliśmy?- ciągnął Peter

-Widzisz mój TARDIS to statek do podróż międzygalaktycznych i czasowych. Myślę, iż wyczuł on zakłócenia falowe. W tym miejscu jest coś, co ściągnęło TARDIS z Ziemi do roku 3000, z tego co się orientuję-

Mózg chłopaka powoli trawił informacje, jednakże poczuł ulgę, kiedy nareszcie coś się przed nim odsłaniało.

-Jak Ci na imię?-

-Doktor-

-A ten John Smith? Już gdzieś spotkałem to nazwisko...-

-Nazwałbym to pseudonimem artystycznym-

-Ci kosmici mówią w naszym języku!-

-Nie, mówią po wareńsku.- odparł Doktor. Zauważył zdziwione spojrzenie Petera więc dodał- Po prostu TARDIS przekłada Ci na twój ojczysty język.-

-Jest w mojej głowie?-

-Tak, ale to nieszkodliwe-

-Witajcie w MATKA- odezwał się w końcu Generał, podchodząc do najwyższego budynku.

-MATKA?- zainteresował się Doktor.

-Międzyplanetarna Agencja Tajnych Komandosów Alpha. Zajmujemy się pozyskiwaniem nowych technologii, badań i takich tam.-

-Coś jak ziemski Torchwood?- pomyślał na głos Peter

-Tak. Zapraszam do środka panie John Smith i pana, panie?-

-Peter Black-

-I pana, panie Black- odparł Generał, po czym wszedł do środka.


***


Porównanie Torchwood do MATKA było zupełnie niestosowne. No bo jak można porównać dwie różne instytucje o milenijnej różnicy. Peter z zachwytem obserwował nowoczesną technologię, której Torchwood by się nie powstydziło. Na ścianach widniały ogromne telewizory, które pokazywały bardzo dokładny obraz spod mikroskopów. Peter zobaczył jak Doktor z ciekawością ogląda pracownie fizyczne, jak swoim bystrym okiem bada wynalazki, jak próbuje skorzystać z jednego z nich i w końcu jak mówi ~to jest wspaniałe~.

Przez chwilę patrzył jeszcze na Doktora, jednak potem wkroczył do działu chemicznego. Poczuł delikatną woń mikstur i leków.

~Nareszcie mój żywioł~ pomyślał ze spokojem. Podniósł on próbówkę i ostrożnie przeanalizował.

-Kwas, ale jakiś nieznany- spojrzał na monitor komputera, który także analizował zawartość naczynka.

/...Będziesz idealny... idealny kozioł ofiarny.../-usłyszał przytłumiony głos, który wyrwał go z rozmyślań.

-Słucham?- spojrzał w stronę Doktora, który właściwie rozmawiał z Generałem.

/...Inny, a jednocześnie najlepszy.../

-Halo?- spostrzegł, iż głoś dochodził z korytarza naprzeciwko sektora chemicznego. Podszedł powoli do niego, rozglądając się na wszystkie strony. Zajrzał ostrożnie na korytarz, na którym nie paliły się żadne światła. Zobaczył mężczyznę, który wyłonił się z ciemności.

~Warn?- pomyślał -Nie, nie wygląda na galaretę-

/... No chodź, wejdź. Przecież tak cię to ciekawi.../

Wszedł na korytarz, powoli zbliżając się do postaci.

-Kim jesteś?-

-Jestem Morfem- wyciągnął rękę w geście przywitania.

-Peter Black- krótko uścisnął rękę Morfa, co spowodowało złowieszczy uśmiech na jego twarzy.

-Eee... Co tutaj robisz?- zapytał Peter

-Musisz dokonać wyboru- odparła chłodno postać, po czym odwróciła się na pięcie i pobiegła w głąb korytarza.

-Zaczekaj!- Peter pobiegł za postacią. Nie wiedział czemu to robi. Wiedział, że musi, tak nakazywała mu intuicja. Podążał za postacią przez cały główny korytarz, schodami na górne piętro oraz górny korytarz. Ujrzał jak Morf wchodzi do jednego z pomieszczeń. Wolnym krokiem podszedł do pomieszczenia. Zerknął do środka. To co zobaczył sprawiło, że serce zabiło mu szybciej. Po środku pokoju stał nikt inny jak on sam- Peter Black.


Rozdział IV


Pracując w MATKA trzeba być przygotowanym na wszystko. Właściwie było to jedno jedyne prawo, które znał każdy pracownik tego instytutu. Wiedziała o tym również Kendra. Kednra Lape była warnem, jednak w żadnym stopniu nie przypominała żadnego z tych wielkich, zielonych stworów z paskudnymi kłami. Była natomiast łudząco podobna do człowieka, z dwoma malutkimi różnicami- była dwukrotnie silniejsza od zwykłej ziemianki, no i miała czerwone oczy. Wszystko to było spowodowane błędem w jej genach, błędem, przy którym warni jej współczuli. Ona sama natomiast cieszyła się, że jest inna, inna niż te zielonkawe stworki z którymi codziennie się spotykała. Kednra pracowała w Matka jako informatyk, z czego była dumna, ponieważ zawsze interesowały ją obce technologie. Aktualnie pracowała nad swoim nowym wynalazkiem- mini teleportem. Dochodziła szósta, kiedy koleżanka wyrwała ją z pracy.

-Kończysz Czerwonooka?- spytała kobieta, która stanęła w drzwiach.- Chciała bym jeszcze wyskoczyć na miasto-

-Och tak Liz. Za pięć minut będę gotowa.-

-Ok. Będę czekać przy portierni- odpowiedziała Liz, zostawiając Kendrę samą w pracowni.

Dziewczyna wstała, szykując się do wyjścia. Jak zwykle zostawiła strażnikowi karteczkę, aby nie dotykał projektów. Odnalazła torebkę, po czym wyszła z pracowni. Znajdowała się na białym korytarzu skrzydła północnego. Skierowała się w stronę portierni. Po pięciu minutach była już na miejscu. Zaczęła się rozglądać za swoją przyjaciółką, jednak nikogo nie zauważyła.

-Liz wyłaź! To nie jest zabawne!- zawołała poirytowana. Jednak Liz się nie pojawiła. Właśnie postanowiła zapytać portierów czy nie widzieli jej koleżanki. Podeszła do szarych drzwi, znajdujących się tuż przy wejściu, zapukała i nie czekając na odpowiedź weszła.

-Dzień dobry chłopcy...- urwała, ponieważ spostrzegła, że w pomieszczeniu nikogo nie ma.

-Gdzie oni się wszyscy podziali, do cholery!- pomyślała ze złością.

Odwróciła się na pięcie z zamiarem wyjścia, kiedy usłyszała...

/...-Nie możesz tego zrobić!

/...- Ależ mogę! I wiesz, obawiam się, iż wszystko pójdzie na twoje konto. Czyż to nie piękne?

Kendra odwróciła się z powrotem w poszukiwanie źródła głosów. Dopiero teraz zdała sobie , że jeden z telewizorów jest włączony. Spojrzała w ekran. Zobaczyła na nim dwóch jednakowych mężczyzn stojących w jakimś ciemnym pokoju.

~Przecież to opuszczony korytarz~ pomyślała zaskoczona~ to dziw, że tam działają kamery~

Ponownie zerknęła na ekran.

/... Od samego początku byłeś idealny. Sam wepchałeś się do MATKA. I bardzo dobrze. Teraz ja przejmę władzę. Ta planeta ma ogromny potencjał. Nie można go nie wykorzystać...

/.. Ale dlaczego ja?

/.. Czy to nie oczywiste? Przecież nie będą szukać innego sprawcy. Ja się ulotnie, a ciebie złapią i skażą na śmierć. Plan idealny.

/... Powtarza, nie możesz ich zabić!.../-jeden z mężczyzn wskazał na coś. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że oprócz dwóch mężczyzn, w pokoju znajduję się parę osób. Jedną z nich była Liz.

/... Mogę i zrobię to teraz.../- meżczyzna wyciągną broń, po czym bez wahania zabił wszystkie osoby w tym Liz.

-NIEEEEEE!- wrzasnęła Kendra, zagłuszając alarm, który rozniósł się po całym instytucie.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

b. dobre. czekam na więcej :)

Anonimowy pisze...

I dobrze... Bo apetyt rośnie w miarę jedzenia:P
Następne 4 rozdziały w środę (może wcześniej, jeśli nie będę leniwcem).

Anonimowy pisze...

Wow super...
Czekam na następne rozdziały!

Anonimowy pisze...

bardzo dobrze i lekko się czyta oby tak dalej:)
Anna